Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zumiesz, sihdi! — przerwał mi żywo Halef, uśmiechając się.
— Nie troszcz się! Zrozumiem to w swoim czasie — gdy zajdzie potrzeba.
— Dokąd właściwie Kelurowie dążą? Przecież tu niema żadnej przełęczy w łańcuchu górskim!
— Jeśli się nie mylę, masz słuszność. Przypominasz sobie zapewne z ostatniej naszej podróży przez tę okolicę dwie góry, mianowicie: z lewej strony Mekwilik, a z prawej o fantastycznych kształtach Nekul. Między temi górami niema żadnego przejścia, i Szir Samurek ma zapewne cel, do którego dąży, po tej stronie grzbietu, nie zaś po tamtej.
— Allah! Czyżby to była okolica, w której znajduje się Muzallah el Amwat (Kaplica Śmierci)?
— Nie słyszałem nigdy takiej nazwy. Cóż ona oznacza?
— Ach, co oznacza! Otóż ni mniej, ni więcej, tylko jest to miejscowość, którą omija każdy człowiek, bez względu na to, czy jest sunnitą, szyitą, chrześcijaninem czy żydem. Przypominasz sobie zapewne, że w czasie naszej bytności w Khoi rozmawiałem z kilkoma mazydżilar (zbieracze galasówek) i dowiedziałem się od nich wiele ciekawych rzeczy. Mówili mi, iż w tej okolicy jest niezmierna ilość galasówek, tak że brodzić można wśród nieb po kolana, ale nikt się nie odważa przychodzić po nie w obawie przed błądzącemi tu całą chmarą duchami ludzi zmarłych. Podobno przed paruset laty przybyli w te strony chrześcija-

107