Strona:Karol May - W dżunglach Bengalu.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 6 —

mężczyźni wytężyli słuch. Z niewielkiej odległości dochodziło zajadłe szczekanie i wycie. Wkrótce dał się słyszeć szum i trzask gałęzi i z zarośli wyskoczył tuzin półnagich tubylców, którzy szybko schronili się poza słonia.
— Co słychać Hurti? — spytał sierżant przywódcę naganiaczy.
— To stary zwierz! Jest już blisko! — odparł zagadnięty.
Gdy te słowa przetłumaczono Europejczykowi, ożywił się nieco. Podniósł karabin i oglądnął go, chcąc zbadać, czy wszystko w porządku. Następnie zwrócił się do sierżanta:
— Dziesięć funtów, jeśli pojawi się po mojej stronie, pięć, jeśli po twojej! Naprzód!
— Proszę być ostrożnym, sahib! — upomniał go żołnierz. — Bengalski tygrys to nie piesek pokojowy, a to pierwszy, jaki pan ma wziąć na cel! Jeśli to istotnie taki Matuzal, jak zapewnia Hurti, w takim razie jest bardzo przebiegłym i pojawi się z tej strony, z której go się najmniej spodziewamy. Proszę przynajmniej nie strzelać, zanim...
— Bah! — przerwał mu niecierpliwie biały — po co to mówić? W Afryce zastrzeliłem lwa, a to także nie piesek pokojowy.
Sierżant wzruszył ramionami.
— Naprzód mahut! — rozkazał kierownikowi.
Słoń wszedł w gęstwinę. Bambusy pękały pod jego olbrzymiemi stopami, podniosły się ogromne stada barwnych ptaków, przerażonych hałasem.
Przeraźliwy skowyt doszedł z tej strony, gdzie psy zatrzymały straszliwego zwierza; skowyt ten dowodził, że jeden z psów dostał, się pod pazury tygrysa.