Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   64   —

— To dla mnie może być niebezpieczne.
— Pojawimy się tu pojedynczo i bez żadnej broni. Zresztą, gdyby i tak pan im nie dowierzał, to możemy dać jeszcze kilku zakładników.
— No, dobrze; zobaczymy. Tymczasem oświadcz pan odemnie tym dwom naczelnikom, że nic im u nas nie grozi i że będą traktowani życzliwie, po przyjacielsku. Nie mogę im tego sam powiedzieć, bo nie znam waszego narzecza.
Gomez natychmiast powtórzył moje słowa dwom towarzyszom, ja zaś dodałem:
— Zejdziemy stąd w dół do obozu, by tam przenocować, więc musimy się rozstać. Wiesz pan teraz, o co mi chodzi, więc proszę się do tego zastosować, a wszystko będzie dobrze. Dobranoc, Gomezie!
— Dobranoc! Sądzę, że będziecie z nas zadowoleni.
To rzekłszy, odszedł, my zaś zabraliśmy jeńców między siebie i ruszyliśmy do obozu.
Być może, że ufność moja względem Indyan nie była usprawiedliwioną. W głębi duszy jednak miałem silne przeświadczenie, że są względem nas szczerzy i wrogich kroków przeciw nam nie uczynią. Planowanego tak niedawno i spodziewanego łupu tak czy owak wyrzec się już musieli, a w obecnych okolicznościach lepiej było dla nich porozumieć się z nami, niż przysparzać sobie wrogów.
Na dole w obozowisku były tylko kobiety z dziećmi i parobcy; reszta osadników rozbiegła się po okolicy w poszukiwaniu zbiega. Kobietom było już wiadomo, w jakiem niebezpieczeństwie znajdowali się ich mężowie i że ocalenie mnie jedynie mieli do zawdzięczenia. Więc też powitały mię z wdzięcznością. Natomiast na obu jeńców spoglądano w obozie wcale nieżyczliwie, i dopiero, gdy opowiedziałem, w jakim celu przywiodłem ich tutaj, wojownicze amazonki uspokoiły się nieco.