Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   62   —

Gomeza za mną również tak zwinnie, jak to ja uczyniłem.
Zatrzymaliśmy się nie koło ognia, lecz znacznie dalej. Natychmiast zbiegli się do nas yerbaterowie, a widząc, że prowadzimy z sobą trzech ludzi, pytali:
— Co się stało? co to za jedni?
— Nie pytajcie teraz o nic! lepiej przenieście tutaj od ogniska nasze rzeczy.
— Poco?
— Bo już tam dłużej przebywać nie możemy. Indyanie mogą nas wystrzelać co do jednego. Wyszli już z podziemia. Pochowajcie się w cieniu drzew i baczcie pilnie, aby odeprzeć napad. Siedem karabinów może ich powstrzyma. Ja tymczasem rozmówię się z Gomezem.
Powiązaliśmy jeńców rzemieniami, poczem yerbaterowie przykucnęli rzędem, jak tyralierzy, z karabinami gotowymi do strzału. Dwaj Indyanie byli ciągle jeszcze jak nieprzytomni, a tylko Gomez otrząsnął się już z przerażenia.
— Cicho! — rzekłem, grożąc mu nożem. — Leżeć spokojnie i odpowiadać na moje pytania. Znasz mię już pan i wiesz, że mu krzywdy nie uczynię. Mów tylko prawdę. W jaki sposób wydobyliście się z podziemi?
— Przez ukrytą szczelinę.
— Ach, tak? Chcieliście napaść na nas?
— Rozumie się. Wymogłem tylko na swych ludziach przyrzeczenie, że nikogo nie zabiją.
— Jakto? Jeżeli nie mieliście zamiaru pozabijać nas, to poco planowaliście napad?
— Ażeby uwolnić sendadora.
— Spóźniliście się. Sendador już sam umknął.
— Co? Nie mogę w to uwierzyć... bo skoro pan go strzegł...
— Sam ułatwiłem mu ucieczkę, bo osadnicy chcieli go zamordować. Proszę tylko o zachowanie tego, co mówię, w tajemnicy... Ct! słyszy pan głosy poniżej? To moi towarzysze poszukują go w lesie.