Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   40   —

— Więc można się dostać do podziemi tędy?
— Tak. Prosto na prawo.
— Chodźmy zatem... ale ostrożnie!
Chwycił mię za rękę, i chyłkiem podążyliśmy naprzód. Niebawem rozpoznaliśmy miejsce, w którem ongi była brama. Jeżeli Indyanie rozstawili wśród ruin czaty, to tu właśnie z pewnością należało kogoś oczekiwać. Okazało się jednak, że nie byli tyle przezorni, i nie spotkaliśmy tu ani żywej duszy.
Przedostawszy się przez ten wyłom, znaleźliśmy się w obszernym dziedzińcu, który dokoła otaczały zwaliska. Wprost nas znaczyła się wśród nich jaśniejąca smuga, jakby ukrytego gdzieś w głębi światła, i poczuliśmy woń pieczonego mięsa.
— Tam właśnie jest wejście do podziemi — objaśniał mię Pena, wskazując w kierunku jasnej smugi. — Indyanie zajęci są prawdopodobnie przyrządzaniem wieczerzy.
— W którem miejscu znajdują się otwory w sklepieniu, o których pan poprzednio wspominałeś?
— Jeden jest po prawej, a drugi po lewej stronie.
— Pójdziemy tam; może się nam uda zajrzeć do środka.
Podsunęliśmy się aż do samego wejścia, ale i tu nie było nikogo. Zajrzałem w głąb i zobaczyłem oświetlony od rozpalonego w podziemiach ogniska głęboki loch, prowadzący do środka i zawalony gruzami. Nie można jednak było tędy dostać się do wnętrza podziemia, bo gruz, usuwający się z pod nóg, zdradziłby nas natychmiast. Postanowiliśmy tedy dostać się do jednego z otworów w sklepieniu. Popełzliśmy więc z niesłychaną ostrożnością, jak węże, ku owemu otworowi i zajrzeliśmy do środka. Niestety jednak dym, wydostający się z wewnątrz, nie pozwolił nam nic dostrzec, i tylko z głosów wywnioskowałem, że w podziemiu było bardzo wielu ludzi.
— Co teraz? — zapytał Pena, gdyśmy się cofnęli.
— Wróć pan do naszych towarzyszów i każ im ukryć dobrze konie, a następnie przybyć tutaj.