Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   33   —

Mając obecnie przed sobą wolniejszą przestrzeń, chwyciliśmy żerdzie i co sił powiosłowaliśmy, kierując się na głębszą wodę. Aligatory nie cisnęły się już tak ku tratwie, natomiast lawiną całą płynęły za nią w pewnem oddaleniu, — nie groziło nam więc żadne niebezpieczeństwo, i tylko smród, jaki szedł od nich, był nie do zniesienia.
Zastanowiło mię to, czem właściwie żywić się mogły te potwory. Jeżeli bowiem były tu kiedy w wodzie ryby lub inne stworzenia, to dawno zapewne zostały przez te żarłoki wytępione. Być może jednak, że pożerały one słabsze osobniki własnego gatunku.
Wiosłowaliśmy z całym wysiłkiem, więc tratwa posuwała się dość szybko i niebawem zbliżyliśmy się do wyspy o tyle, żeśmy ujrzeli na niej grupę nieszczęsnych osadników. Nie wołali o pomoc, przypuszczając prawdopodobnie, że należymy do ich wrogów, i widać było, że z nożami w rękach przygotowują się do walki. Gdyśmy dobijali do brzegu, krzyknął jeden z nich po hiszpańsku:
— Stać! Nie pozwolimy wam wcale wylądować, dopóki się nie dowiemy, co za jedni jesteście i czego tu chcecie.
Miałem mu odpowiedzieć, lecz wyprzedził mię w tem brat Hilario:
— Od kiedyż to uważacie mię za swego wroga, sennor Harrico?
Nazwany przez brata Hilario człowiek był zastępcą bankiera w Buenos Ayres. Na dźwięk głosu zakonnika spojrzał na niego ze zdziwieniem i odrzekł:
— Benedito sea Dios[1]! Brat Jaguar! Jesteśmy ocaleni! Towarzysze! ci ludzie przybyli nam z pomocą!

Przybiwszy do brzegu, wyciągnęliśmy tratwę, aby nie spłynęła, poczem sennor Harrico przedstawił nas swoim towarzyszom. Wśród nich było dwóch znajo-

  1. Chwała Bogu.