Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   32   —

tratwy, która nie była wcale umocowaną, a tylko zaryła się w namuł nadbrzeżny. Poszczególne jej pola powiązane były witkami roślin pnących.
Zaledwieśmy wstąpili na ową tratwę, opadła nas niezliczona ilość aligatorów. Takiego mrowia potworów dotychczas nie widziałem, i trudno mi opisać wrażenie, jakie na mnie sprawiły.
— All devils![1] — krzyknął Turnerstick. — Teraz dopiero pojmuję niebezpieczeństwo, w jakiem się znaleźli ci nieszczęśliwi ludzie. Żaden z nich nie mógłby się stąd wydostać z powodu tych bestyi. Czy strzelać, sir?
Chwycił karabin, ja zaś ostrzegłem:
— Ale tylko w oko!
— Well! Przez świąteczne fraki tych jegomościów nie przejdzie przecie kula.
Aligatory zamknęły nam formalnie drogę, cisnąc się zwartymi szeregami do samej tratwy i kłapiąc paszczami wcale dla nas nie zachwycająco. Można się było pozbyć natrętów jedynie z pomocą kul, które z początku niewielki skutek wywarły, i dopiero, gdyśmy ubili kilkadziesiąt potworów, mrowie się przerzedziło. Potwory bowiem rzuciły się teraz na cielska zabitych, z niesłychaną żarłocznością rozrywając je formalnie na strzępy. Była to scena w najwyższym stopniu okropna i obrzydliwa.
— Nie pojmuję, w jaki sposób mogli się ci ludzie przeprawić na wyspę, nie posiadając broni — zauważył brat Hilario.

— Zwierzęta wówczas były jeszcze prawdopodobnie rozproszone — odrzekłem; — dopiero na widok tratwy i poruszenia spokojnej wody zebrały się tu hurmą, wietrząc żer. Zdaje mi się jednak, że możnaby także obronić się przed nimi drągiem bambusowym, gdyż nawet tak opancerzona bestya musi czuć uderzenie, zwłaszcza w okolicy oczu.

  1. Wszyscy dyabli!