Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   344   —

plecyma do skały. Widocznie zatrzymał go na spadzistości skały jakiś stały przedmiot. Utwierdziła mię w tem mniemaniu okoliczność, że nieszczęśliwy poruszał wolno zwisającemi nogami.
Cofnąwszy się, kazałem sporządzić z rzemieni, jakie tylko były pod ręką, rodzaj liny.
— Czy żyje jeszcze? — zapytał brat Jaguar.
— Tak. Porusza się, a nawet wydaje jęki.
— Niech go Bóg ma w swojej opiece. My mu nic już nie pomożemy.
— Owszem, pomożemy, jeżeli tylko nie braknie nam ku temu odrobiny dobrej woli.
— Sądzisz pan, że znalazłby się człowiek, któryby miał odwagę ratować go?
— Owszem.
— Ależ gdyby nawet szło tu o najlepszego mego przyjaciela, to nie kwapiłbym się wobec niechybnej zguby... Cóż dopiero mówić, gdy idzie o takiego łotra — wtrącił Pena.
— Niech pan jednak wyobrazi sobie położenie nieszczęśliwego — odrzekłem. — Ręce ma związane, jedno ramię przestrzelone, w ciało wbiła mu się skała i wisi biedaczysko między niebem a ziemią, blizki konania. Czy to nie okropne? nie przerażające?
— Zasłużył sobie na to w zupełności.
— Nie wchodźmy w to: zasłużył, czy nie zasłużył. Tu jedno tylko jest do rozważenia: człowiek ten cierpi i grozi mu straszna, powolna męka konania. Jeżeli niema wśród was nikogo, ktoby mu chciał dopomódz, to ja się tego podejmę.
— Pan? Czyś pan rozum postradał? A cóżbyśmy zrobili tutaj, gdyby nam pana właśnie zabrakło? Naprawdę dziwię się, że panu takie głupstwa do głowy przychodzą... Narażać się na niechybną zgubę dla ostatniego łotra! Nie! to wręcz śmieszne!
— Gadaj pan sobie zdrów, co chcesz, ale ja mam własną wolę i co postanowiłem, to uczynię. Proszę mi dać lasso!