Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   329   —

człowieka, i byłoby zbrodnią wobec ludzkości puścić pana raz jeszcze na wolność.
— Cóż ja panu zrobiłem takiego? Wziąłem pana do niewoli jedynie w tym celu, aby przy pańskiej po mocy odcyfrować kipus i, niech mi pan wierzy, zamierzałem potem wynagrodzić pana hojnie, a następnie obdarować wolnością i nawet przyjaźnią.
— No, no, wiem dobrze, jakby wyglądały te objawy wdzięczności i przyjaźni!... nóż pod serce...
— Zapewniam pana, że mylne jest pańskie mniemanie. Przecież żadnemu z pańskich towarzyszów nie wyrządziłem również krzywdy; przeciwnie, dałem im wygodne i bezpieczne schronienie u Mbocovisów.
— Ażeby przedewszystkiem uzyskać za nich suty okup, a potem usunąć ich z tego świata potajemnie, jak to było zawsze pańskim zwyczajem.
— Ależ, co pan mówi? Chciałem jedynie odnaleźć wiadome panu starożytne skarby, a że oni byli mi na przeszkodzie, więc uważałem za konieczne zatrzymać ich w ukryciu przez pewien czas. Potem byłbym ich kazał uwolnić i jeszcze wynagrodziłbym sowicie.
— Tak panu wypada mówić, ale ja ani w jedno słowo pańskie nie wierzę.
— Do dyabła! a to z jakiego powodu?
— Bo, po pierwsze, już mię pan raz okłamałeś, a powtóre, jesteś pan owym znanym sendadorem, który pod względem łotrowstwa przeszedł tysiąc zwykłych śmiertelników.
— Hm! byłem pewien, że pan umiesz myśleć trochę rozsądniej...
— Zbyteczna uwaga, sendadorze.
— Ha! mniejsza o to! Teraz powiem panu coś, czemu powinieneś pan dać wiarę i co zresztą może być natychmiast poparte dowodami. Otóż chęć widzenia się z panem tu, na osobności, w cztery oczy, usprawiedliwiam tem, że pragnąłem panu zaproponować...
— Co? — przerwałem mu umyślnie z miejsca, niby zaciekawiony.