Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   319   —

sendadorowi, lecz w przeciwną stronę. Uczyniłem tak umyślnie, aby nie mieć z nimi kłopotu. Następnie kazałem towarzyszom wsiąść na koń i ruszyć naprzód drogą pomiędzy jeziorem a ścianą skalną.
Przez lornetkę zauważyłem, że Chiriguanosowie, spostrzegłszy nasz oddział, zbliżający się ku nim najniespodziewaniej, pozrywali się na równe nogi i chwycili za broń, która składała się jedynie z łuków i lanc. Na boku stał sendador, patrząc w naszą stronę z niepokojem.
Oddział nasz posuwał się naprzód bardzo szybko i wnet zbliżyliśmy się do nieprzyjaciela na taką odległość, że można było rozpoznać dokładnie poszczególne twarze. To też sendador, widząc nareszcie, kto przybywa, krzyknął mi na powitanie:
— Jesteś nareszcie, psie! Tym razem nie wyjdziesz już z całą skórą! poczekaj!
I zmierzywszy się ze sztućca po tych słowach, dał ku mnie ognia. Kula padła tuż o parę kroków ode mnie na grudę solną, i aż się w tem miejscu zakurzyło.
— Mam mu odpowiedzieć? — zapytał Pena, poirytowany.
— Nie, przyjacielu; chcę go dostać żywego w swe ręce.
— Ależ on ma doskonały karabin, który sobie sprawił po drodzie.
— Niech się pan nie obawia. Jeżeli okaże się potrzeba odpowiedzieć na zaczepkę, to niech pan to mnie zostawi.
— I znowu oszczędzi go pan...
Po chwili zaś, patrząc w stronę obozu, dodał:
— Proszę spojrzeć; podzielił swoich wojowników na dwie grupy i widocznie zamierza nas osaczyć.
— Być może. Zna zapewne tę drugą perć, którą pokazał mi Aymara...
— To nie ulega wątpliwości; przecie jest tutaj, jak u siebie w domu.
— A więc nie mylę się chyba, że część swoich ludzi wyśle tam, by nam na karki z tyłu wpadli.