Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   23   —

na ziemi siedziała stara Indyanka. Dwaj ci mężczyźni prowadzili ze sobą następującą rozmowę:
— Podczas ostatniej nocy wydaliłem się umyślnie z obozu w nadziei, że spotkam kogo z waszych w pobliżu. Niestety, nadaremnie szukałem. Ciebie spotykam pierwszego.
— A ja jeszcze od wczoraj byłem na waszym tropie, ale bałem się zbliżyć — odrzekł Indyanin.
— Cóżeś chciał uczynić?
— Chciałem wyminąć was i zawiadomić swoich o wszystkiem.
— Ach, rozumiem! Chcesz zapewne skierować ich przeciw nam?
— No, tak, ale nie przeciw panu.
— Dziękuję ci za ten wyjątek.
— Daleko stąd znajdują się twoi?
— Dziś wieczorem odszukam ich napewno.
— Możesz ich tu sprowadzić?
— Owszem, jeżeli tylko myślisz pan poważnie.
— Wasi dowódcy znają mię dobrze, i nie obawiaj się. Nieraz miewałem z nimi do czynienia i teraz również chciałbym zawrzeć korzystny dla nas interes. Czy nigdy jeszcze nie byłeś świadkiem umowy między nami?
— Nie.
— Ale słyszałeś przecie, że jestem waszym przyjacielem i że nieraz napędzam wam w ręce wcale niezłą zdobycz.
— O tem wiem, sennor.
— A umiesz milczeć?
— Umiem, sennor. Milczenie jest największą cnotą.
— Otóż słuchaj: ja wam dostarczam ludzi pod tym warunkiem, że to, co oni mają przy sobie, a mianowicie pieniądze i przedmioty wartościowe, jak pierścionki, zegarki i tym podobne, należą do mnie, reszta do was. Podoba ci się taki warunek?
— Owszem.
— Czy twoi zgodzą się na to i teraz?