Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   303   —

się tem samem wcześniej do miejsca, gdzie zdaniem Peny miało znajdować się źródło. Opisał mi dokładnie położenie tegoż i dowiedziałem się, że znajduje się ono wysoko na zboczu łańcucha górskiego i tworzy poniżej siklawę.
— Zapewne siklawa szumi na pewną odległość? — zapytałem go.
— Rozumie się.
— To dobrze, bo szum zagłuszy tętent kopyt końskich.
— A to na co panu potrzebne?
— Żeby nie usłyszał nas zbliżających się ów Indyanin i, być może, jego towarzysze, którzy niezawodnie tam właśnie rozmieścili się. Zostawimy teraz naszych w pewnej odległości, a sami podążymy naprzód zasięgnąć języka.
Puściliśmy się tedy kłusem naprzód, przyczem droga nasza była tak kręta, że w odległości trzystu kroków przed nami mogłaby być urządzona zasadzka na nas, my zaś ani domyślalibyśmy się jej. Pena pocieszał mię, że niebawem droga rozszerzy się, otwierając nam widok na źleb z wodospadem.
Jakoż niebawem uszu naszych doszedł szum wody, a w parę minut później stanęliśmy u wejścia do okrągłej kotliny, do której był przystęp z dwu tylko stron, to jest od strony naszej i od przeciwnej. Po prawej ręce wznosiła się poziomo olbrzymia ściana skalna, po lewej zaś o parę metrów niżej załamywała się fantastycznie, tworząc bezdenne na oko szczeliny. Z pośrodka złomów w głębi spadała potężna struga wody, rozpryskując się po skałach i płynąc dalej kilkoma ramionami przez kotlinkę, porośniętą bujną trawą.
Widok tego uroczego zakątka był tak zachwycający, że trudno było od niego oczy oderwać.
Moja jednak uwaga skupiła się w tej chwili na innym przedmiocie. Oto niedaleko nas leżał do góry brzuchem z wyciągniętemi szeroko ramionami jakiś człowiek, obok zaś niego na ziemi czerwieniała kupa