Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   285   —

— Zwaryowałeś pan, czy co? Przecie on ma łuk i zatrute strzały...
— No, nie przeczę... broń to bardzo niebezpieczna. Ale... wie pan co? Mam wielką chęć zabrać tego draba ze sobą, bo przydać się nam może później, jako parlamentarz. Wysiądźcie i pokładźcie się na ziemi, aby was nie spostrzegł, a ja pójdę na spotkanie jego.
— Ja pana nie puszczę — szepnął Monteso, trzymając mię za rękaw.
— Ba, musisz pan puścić. Proszę wziąć pod uwagę, że strażnicy zapewne mają jakieś hasło, zapomocą którego mogliby o waszej ucieczce dać znać do wsi. Wówczas wszcząłby się alarm, Mbocovisowie zbiegliby się nad lagunę i pochwytali nas wszystkich. Zaczekajcie więc tutaj i niewolno wam oddalić się stąd beze mnie!
Wydarłszy się z objęć trzymającego mię jeszcze Montesa, pobiegłem w głąb wyspy, patrząc w kierunku ognia. Strażnik bowiem oddalił się stamtąd nie w to miejsce, gdzie byli jeńcy, lecz w przeciwną stronę, i byłem pewny, że, jeśli obchodzi wyspę, to musi przejść przez linię między mną a ogniskiem. Cofnąwszy się aż pod same bambusy nadbrzeżne, puściłem się naprzeciw niemu.
Po niejakimś czasie usłyszałem kroki dosyć wyraźne, gdyż strażnik, będąc oczywiście pewnym, że mu nic nie grozi, nie zadawał sobie trudu z ostrożnościami. W tej chwili znajdowałem się tuż naprzeciw legowiska jeńców, dokąd właśnie strażnik dążył, widocznie dla przekonania się, czy są wszyscy i co robią. Jeden rzut oka w chwili, gdy znalazł się między mną a ogniskiem, wystarczył dla mnie zupełnie, by stwierdzić, że Indyanin był bez łuku. Możliwe było jednak, że miał przy sobie zatrute strzały dla zabezpieczenia się na wypadek, gdyby mu który z jeńców zabiegł drogę.
Nie mogłem oczywiście dopuścić, by spostrzegł brak jeńców, więc w kilku susach rzuciłem się ku niemu i palnąłem go kolbą w głowę tak potężnie, że bez wydania nawet jęku runął, jak długi, na ziemię.