Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   283   —

uwagę moją zwrócił plusk wody. Schowałem się w zaroślach, no, i napadłem... na pana.
— Wiem już. To nie ja, lecz aligatory spowodowały szmer na wodzie. Powiedz mi pan jednak, gdzie są strażnicy.
— Koło ognia.
— Wszyscy trzej?
— Tak.
— A no, to trzeba teraz wstać — rzekłem, podnosząc się z ziemi.
— Istotnie... ani się spostrzegłem, że siedzimy tu jeszcze wcale niepotrzebnie... tak mi się to wszystko wydaje dziwnem... Ktoby był przypuszczał!... Jeden tylko brat Jaguar nie tracił nadziei i ciągle mówił, że pan musisz nas odnaleźć, chociażby czerwonoskórzy zatarli wszelkie po sobie ślady. Z wyjątkiem jego my wszyscy zwątpiliśmy z kretesem.
— Mniejsza o to. Gdzie znajdują się towarzysze?
— Niedaleko stąd. Proszę iść za mną; niech się biedacy ucieszą. Pan posiadasz broń i niewątpliwie zdołasz nas wyratować.
— Mam nadzieję. Z tymi trzema Mbocovisami dam sobie przecie radę.
— Skąd pan wiesz, że jest ich trzech?
— Ho, ho! ja wiem jeszcze więcej; wiem wszystko, co mi wiedzieć trzeba. Ale chodźmy! szkoda czasu.
Trudno mi opisać radość, jaka zapanowała wpośród moich towarzyszów, gdy mię zobaczyli. Starałem się, jak mogłem, pohamować wybuchy ich radości, w obawie, by nie zwrócili tem uwagi strażników, którzy siedzieli koło ognia o kilkanaście kroków. Jeńcy po tak długiem niewidzeniu się ze mną ściskali mię, całowali, płakali, — jednem słowem radość ich była ogromna, zwłaszcza, gdy im oznajmiłem, że ratunek jest najzupełniej pewny.
Łódź wystarczyła do przewiezienia połowy z nich, i dlatego należało wyznaczyć, kto popłynie najpierw, a kto za drugim razem. Oczywiście — mogło to wy-