Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   281   —

udało mi się jakoś przedostać na drugą stronę wsi, nad brzeg laguny, aż do zarośli bambusowych. Odszukanie opisanego przez Mbocovi miejsca, gdzie miała znajdować się łódź ukryta, sporo także kosztowało mię trudu. Ale wreszcie natrafiłem na ścieżkę, prowadzącą ku lagunie, i po pięciu minutach drogi spostrzegłem zwierciadło wody, poza którą czernił się pas lądu, a na nim błyszczało ognisko. Ze ścieżki zboczyłem kilkadziesiąt kroków w zarośla nadwodne, że zaś ziemia była tu bagnista, więc grzązłem prawie po kolana. Rozumie się, będąc do takich przeszkód nawykły, ani pomyślałem, że nic łatwiejszego, jak utonąć w tem bagnisku. Więcej myślałem o tem, że mię lada chwila mogą pożreć żywcem aligatory. Dla uniknięcia takiego wypadku kierowałem się jedynie węchem, wiadomo bowiem, że aligatory wydają przykrą, do piżmowej podobną woń, więc nos mógłby mię ostrzec o niebezpieczeństwie. Na szczęście, tego niebezpiecznego spotkania uniknąwszy, po uciążliwych poszukiwaniach wydobyłem nareszcie z trzciny łódź, która była zrobiona z kory i mogła pomieścić do ośmiu osób. Odwiązałem ją po cichu, wsiadłem i wypłynąłem na wodę, obierając, jako punkt oryentacyjny, ognisko na wyspie. Wyspy samej nie mogłem na razie rozróżnić, a tylko z nazwy wnioskowałem, że musi być zapewne okrągła. Aby się zbliżyć ku niej nie od wsi, skąd mogli mię spostrzec wartownicy Mbocovisów, skierowałem łódź po cichej wodzie w stronę zupełnie przeciwną i oczywiście manewrowałem tak, aby płynąca łódź nie wywoływała żadnego hałasu. Mimo to, miałem niebawem towarzyszów, i to w dosyć pokaźnej liczbie. Były to aligatory. Całe szczęście, że nie zagrażały łodzi, bo była dosyć wielka, i nie mogły jej wywrócić. W obawie, czy na wyspie nie dosłyszano plusku wody, spowodowanego przez aligatory, postarałem się zbliżyć do niej jak najciszej, a nasłuchując dłuższą chwilę i nie zauważywszy żadnego podejrzanego na wyspie ruchu, przybiłem wreszcie do lądu,