Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   271   —

puszczano tego człowieka samopas, świadczyło najwyraźniej, jak bezpiecznymi czuli się tu Mbocovisowie. Widocznie przekonani byli, że ich wojownicy wrócą, jako zwycięzcy, z obfitym łupem, i nie przypuszczali, aby w pobliżu ich osad pojawić się mógł teraz nieprzyjaciel.
— Nic się wam nie stanie — zapewniłem biedaka — i nie bójcie się.
— Jakże ja się nie mam bać, skoro pan taki mocny... omal mię nie udusiłeś... Kto pan jesteś?
— Jestem obcy i chciałbym się dostać do waszej wsi.
— Poco? jako wróg, czy jako przyjaciel?
— Zależy to od tego, czy wy będziecie mię uważali za wroga, czy też za przyjaciela.
— Jestem kaleką, chorym, starym biedakiem, i kto mi nic złego nie wyrządzi, jest moim przyjacielem. Byłem kiedyś hechicero[1] naszego szczepu, ale od czasu, gdy mię postrzelono, nikt mi już wierzyć nie chce, ani mię słuchać.
— Czy ludzie waszego szczepu znajdują się w tym lesie?
— Ani żywego ducha tu niema.
— A wiedzą twoi ziomkowie, że wy tu jesteście?
— Nie wiedzą..., Bo ktoby się zresztą troszczył o takiego, jak ja biedaka? Mógłbym z głodu zginąć, i niktby mi kęska żywności nie podał... Nie proszę już nawet... Ot, wolę łazić po lesie sam... Wałęsam się tu całymi tygodniami... Czasem uda mi się ubić z łuku jaką ptaszynę, którą człek pokraje na surowo tym oto nożem...

Chciał pokazać mi nóż, lecz nie znalazłszy go u fartucha, omal nie zdębiał z rozpaczy, — tak mu widać niezbędną była ta rzecz w zdobywaniu pożywienia. Nie spostrzegł się zaś, że nóż jego zabrałem mu jeszcze tam, pod drzewem, i miałem go przy sobie. Obecnie zwracając mu drogocenny przedmiot, rzekłem:

  1. Czarodziej.