Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   255   —

Nie myliłem się. Uszedłszy może czterdzieści kroków, natrafiliśmy na dosyć wyraźny trop, biegnący wpoprzek naszego kierunku.
— Otóż mamy, czegośmy poszukiwali — zawołała Unica radośnie, pochylając się ku ziemi. — Tu istotnie piasek był wilgotny.
— Wspaniały ślad! Muszę go odrysować.
— Po co?
— Ażeby później w razie potrzeby mieć pewność, że jest to ślad sendadora. Rzecz to dla mnie bardzo doniosłego znaczenia.
Dobyłem z kieszeni jakiś stary list i odrysowałem ślady obu stóp z zupełną dokładnością, poczem udaliśmy się za tropem do lasu, a stąd ku wsi. Niebawem spostrzegliśmy miejsce, w którem sendador leżał podczas naszego tędy przemarszu. Przyznać trzeba, że była to z jego strony wielka odwaga, bo był od nas nie dalej nad sto kroków. Tem jednak dokładniej mógł się przekonać o swojej klęsce i, co za tem idzie, zrezygnować zupełnie z jakiejkolwiek pomocy od Mbocovisów.
Stąd prowadziły ślady znowu z powrotem ponad samą wodą, co oznaczało, że sendador chciał widzieć, jaki koniec czeka jeńców. W kilku miejscach przystawał, ale nie nadługo, bo pilno mu było coprędzej uciec od nas. Później wyciął z krzaka potężny kij.
— W jakim celu potrzebował kija? — dziwiła się Unica.
— O, to dla mnie ważna wskazówka — odrzekłem. — Jeżeli ktoś sporządza sobie w Gran Chaco kij do podpierania się, to znak, że daleką ma przed sobą drogę i że mu się śpieszy. Sendador ani się domyśla, że przez to zdradził swoje pierwsze kroki w kierunku Pampa de Salinas.
— Czy pójdziemy dalej za śladami?
— Nie, bo wiem już wszystko, co mi było potrzeba.
— Możebyśmy go jeszcze dopędzili?