Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   182   —

— Nie będzie to trudne. U brzegu znajduje się łódź.
— Czyżby ją zostawili umyślnie w tym celu, aby nieprzyjaciel miał czem przeprawić się na wyspę.
— Przypuszczam, że stary wysłał na zwiady ludzi, i to ich właśnie łódź stoi przy brzegu. Nie mogliby się przecie bez niej dostać napowrót na wyspę.
— Ach, tak? rozumiem. A wiesz pan, w jaki sposób Indyanie rozmieścili się na wyspie?
—O ile mogłem wywnioskować, to na pierwszej wyspie, największej, znajdują się wojownicy a na dalszych kobiety i dzieci razem z mieniem i dobytkiem.
— Dobrze. Tych to wojowników zgnieciemy odrazu na trociny. Niestety — dodał po chwili — nie możemy wszyscy przeprawić się razem, a grupami byłoby niebezpiecznie.
— Bynajmniej. Przecie Chiriguanosowie mieszkają na zachodzie i stamtąd też nadciągną, wobec czego Tobasowie obsadzili zachodni brzeg wyspy, a o stronę przeciwną wcale się nie troszczą.
— Co pan mówi? W takim razie moglibyśmy przeprawić się częściowo, a każda partya znalazłaby schronienie pod drzewami, skąd miałaby na widoku całą wyspę!
— A mnie się zdaje, że byłoby o wiele lepiej, gdyby się zgromadzili w kościółku, bo na brzegu większą liczbę ludzi spostrzeżonoby pierwej czy później i napad przestałby być niespodzianką.
— Doskonale! myśl wcale niezła, byle tylko można było dostać się do wnętrza kościółka.
— Owszem, można się tam dostać, bo budynek wcale nie ma zamknięcia.
— Ha! trzeba więc będzie z tego skorzystać. A teraz, wiedząc już wszystko, co mi było potrzeba, rozmówię się ze swoimi ludźmi.
Rzekłszy to, zwrócił się do czerwonoskorych i począł się z nimi naradzać. Słuchali go uważnie, rzucając ku nam od czasu do czasu pełne nieufności spojrzenia.