Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   180   —

obozowali Mbocovisowie. Rozmieścili się oni w niedużej kotlince i w tej chwili otaczali rozniecone przed chwilą ognisko. Jedni leżeli, drudzy siedzieli, a żaden się nie ruszył za naszem nadejściem, tylko wytrzeszczali szeroko dzikie swe ślepia. W spojrzeniach tych atoli nie było ani życzliwości dla nas, ani też nienawiści, i właśnie obojętność czerwonoskórych nic nam dobrego nie wróżyła.
Pena uważnie rozejrzał się wokół, czy przypadkiem nie napotka znajomej twarzy. Widocznie jednak nikt go tu nie znał, bo gdyby się znajomy znalazł, byłby się z tem zdradził mimowolnie.
— Oto są moi Mbocovisowie! — rzekł Yerno. — Może chcecie rozmówić się z nimi?
— Nie znam niestety ich języka — łgał Pena.
— Ani ja — dodałem. — I jeżeli mamy z nimi się porozumieć, to prosiłbym pana o pośrednictwo.
— Owszem, z miłą chęcią. Proszę siadać. Może jesteście głodni?
— Dziękujemy na razie za posiłek, a tylko możebyś pan dał nam jaką broń, bo nie mamy przy sobie nic.
— Poco wam broń, skoro znajdujecie się pod ochroną przyjaciół?
— A gdyby przyszło do walki z Tobasami?
— Mogę was uwolnić od tego. Do walki wystarczy naszych ludzi; zresztą napadniemy na Tobasów tak niespodzianie, że nie będą mieli czasu do obrony.
— A wrazie, gdyby chcieli się poddać dobrowolnie, czy zawrze pan z nimi pokój?
— Stanowczo nie! Wymordujemy wszystkich co do jednego, a wówczas i broń waszą zabierzecie sobie.
Odmowa udzielenia nam broni świadczyła dowodnie, że człowiek ten nie miał względem nas uczciwych zamiarów. Nie przykładałem jednak do tego wagi, będąc pewnym, że tylko wówczas mógłby godzić na nasze życie, gdybyśmy wyjawili miejsce, gdzie schowane są pieniądze Desierta. Tą jedynie okolicznością trzymaliśmy draba w szachu, uzależniając go od siebie.