Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   137   —

Zapanowała dłuższa chwila milczenia, mówiąc nawiasem, bardzo dla nas przykra, bo nie chcieliśmy, mimo wszystko, wdzierać się do głębi serca nieszczęśliwego dziewczęcia.
— Możebym go mniej nienawidziła, gdyby nie był... białym. Bo biali wszyscy są... kłamcami i łotrami.
— Mnie się zdaje, że przez usta pani przemawia gorycz i zniechęcenie. Że pani wyrządził przykrość jeden biały, to jeszcze nie dowodzi, iżby miliony ich były takimi, jak on.
— Poznałam ja wielu w San Antonio... Wszyscy jednacy...
— Przebywała tam pani przez dłuższy czas?
— Tak. Byłam na pensyi. Tio chciał, abym otrzymała wykształcenie i stała się damą światową.
— I jest nią pani...
— O, nie! nie jestem i być nie chcę! — zaprzeczyła żywo. — Nie chcę znać ludzi cywilizowanych, bo to obłudnicy. W oczy prawią grzeczności, a poza plecyma obgadują się nawzajem, jakby byli dla siebie śmiertelnymi wrogami. Poznałam się na otaczających mię ludziach, na ich fałszu i dlatego uciekłam.
— Uciekła pani sama?
— Rozumie się. Prosiłam, by mię uwolniono od komedyj, zwanych stosunkami towarzyskimi, ale nie otrzymałam pozwolenia, więc uciekłam od nich potajemnie. Jestem zresztą władczynią plemienia i nie mogę znieść, by mi kto rozkazywał. Zaopatrzyłam się w karabin i nóż, a dosiadłszy konia, puściłam się przez puszczę do domu.
— I znalazła sennorita drogę? Czemże się pani żywiła przez tyle dni?
— W puszczy jest przecie dość zwierzyny, a strzelać potrafię doskonale. Ot, i przed chwilą ubiłam jednym celnym strzałem ptaka. Nie pojmuję tylko, dlaczego tio nie przynosi mi go, skoro przyrzekł odszukać go w zaroślach.