Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   130   —

Idąc dalej, trafiliśmy na kuchnię, w której było pełno garnków, kociołków i innych naczyń, nawet takich, które nie służą do gotowania posiłku, jak naprzykład tygle, butelki, szklanki, kubki i inne, jakie można widzieć w pracowni człowieka, zajmującego się chemią.
— Czyżby stary był aptekarzem? — zagadnął Pena.
— Być może, a przynajmniej warzy zapewne jakieś leki swojego pomysłu.
— Czy pana to nie zastanawia, że powietrze w tej dziurze jest znakomite? Widocznie stary postarał się o należytą wentylacyę.
— Widzi pan przecie o twór w powale.
— No, no! musiało sporo pracy kosztować urządzenie takiego mieszkania w skale...
— Jeżeli to w ogóle jest jednolita skała. Setki ludzi musiały nad tem pracować, i to nie w ciągu jednego roku. Zdaje mi się, że ta skała... Słuchaj! — zapukałem w tynkowaną ścianę, — ta ściana wydaje głos, jakby była z drzewa i gliny... Chodźmy jednak dalej.
Drzwi w tem dziwnem mieszkaniu były z desek heblowanych, zaopatrzone w zawiasy, i posiadały nawet dobre klamki, co w tej puszczy wydało mi się istotnie budzącem podziw.
W następnej izbie stał wielki sztelaż z półkami, na których widniały rozmaite flaszki i słoje z etykietami w języku łacińskim. Była to najwidoczniej apteka. W jednym kącie na mocno sporządzonym stole umieszczona była okuta żelazem szafa z trzema zamkami. Próbowałem ją poruszyć z miejsca, lecz nie posunęła się ani na włos. Po bliższem zbadaniu przekonałem się, że szafka była przyśrubowana do podstawy.
— Zdaje mi się, że „zięć“ właśnie na ten przedmiot ma największy apetyt — rzekł Pena.
— Prawdopodobnie — odrzekłem. — To istotnie jest kasa, która zapewne mieści w sobie nielada sumę. Słyszał pan, że Desiérto co roku jeździ do Santiago...
— Za co jednak mógłby brać pieniądze?