Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   119   —

— Czy to granit, czy wapień?
— Licho wie! Przecie zakrywają go zupełnie mchy i porosty, więc dopiero usunąwszy je, moglibyśmy zbadać rodzaj skały. Obejdźmy ją, a może z innej strony znajdziemy odkryte miejsce.
— To dziwne, że w pobliżu tej skały niema ani jednego śladu! Co pan o tem sądzi?
Rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach dla obejścia i zbadania skały, mając też nadzieję, że znajdziemy u stóp jej jakiekolwiek ślady.
Skała stanowiła olbrzymi blok, długości i szerokości co najmniej po czterdzieści metrów, a ściany jej były tak prostopadłe, że niepodobna, aby się kto na jej wierzchołek mógł wdrapać. W pewnem oddaleniu od skały rosły wysokie drzewa.
Obszedłszy skałę do połowy, spotkałem się z Peną, idącym z przeciwnej strony.
— Ani śladu żywego człowieka — rzekł, rozkładając ręce.
Rozglądając się jeszcze naokół, chciałem coś na oświadczenie Peny odrzec, gdy nagle spostrzegłem na stronie dwa tropy ludzkie, wiodące z głębi lasu i kończące się pod jednem z rozłożystych drzew.
— Otóż właśnie, że są ślady dwóch ludzi — rzekłem.
— Hm! i to Indyan — odparł, przyglądając się śladom. — Szli do drzewa, ale nie widać, żeby wracali. Gdzieżby się podzieli? może siedzą na drzewie?
I przy tych słowach popatrzył w górę. Ale konary i gałęzie drzew były tak rzadkie, że nie mógłby się tam w żaden sposób ukryć człowiek.
— Z wszelką pewnością ludzie ci włazili na drzewo, gdyż na ziemi są znaki wpierających się palców, a nawet oberwali przy wdrapywaniu się gałąź. Że jednak nie widać ich wśród gałęzi, więc niezawodnie siedzą gdzieindziej, a mianowicie... w skale.
— Przecie niema w niej żadnego otworu.
— Tak, stąd go nie widać, ale... proszę popatrzyć