Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   114   —

— Powtarzał jakieś nazwisko, ale nie przypuszczam, aby ono należało do owego białego draba. Słyszałem je zresztą poraz pierwszy.
— Jakież to nazwisko?
— El Yerno.
— Ciekawe! — odrzekłem.
— Wyraz ten oznacza „zięcia“.
— Ba, ale to tylko czerwonoskórzy prawdopodobnie tak go nazywają, a właściwe jego nazwisko musi zapewne brzmieć inaczej. Indyanie bowiem zawsze nazywają ludzi po swojemu, to jest wedle jakiejś specyalnej ich właściwości, którą dotyczący człowiek wyróżnia się od innych.
— Jeżeli tak, to słowo „zięć“ jest dla nich nie bez znaczenia. Można stąd wnosić naprzykład, że teść tego człowieka jest ważną osobistością dla Mbocovisów.
— A może biały ów jest zięciem któregoś z nich?...
— Nie zdaje mi się, bo wówczas nie przywiązywaliby do tej okoliczności zbytniej wagi.
— Mniejsza zresztą o to. Najważniejsze jest to, co ludzie ci zamierzają. Otóż chcą oni napaść na plemię Tobas w Laguna de Carapa. Biały twierdzi, że naczelnik Tobasów, wywodzący się jeszcze z dynastyi Inka, posiada ogromne skarby. Biały ów był osobiście u Tobasów dla szpiegowania ich i zna doskonale okolicę. Obecnie Tobasowie wybrali się na wojnę z Chiriguanosami, pozostawiwszy w swych osadach zaledwie kilku wojowników oraz kobiety i dzieci. Yerno więc sądzi, że, napadłszy znienacka na starców i kobiety, zdoła wymusić na nich wiadomość o miejscu zamieszkania naczelnika, który się nazywa Desiérto.
— Ach, to ten, o którym pan wspominałeś?
— Tak jest. Yerno utrzymuje, że nie jest on wcale potomkiem Inkasów i że przybył tu z Europy. Desierto wybiera się co roku stale do Santiago, załatwiając tam swoje interesy i czyniąc sprawunki. Tam Yerno spotkał się z nim raz i z rozmowy wywnioskował, że to europejczyk.