Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   102   —

— Co się stało? Czemu pan przysiadł do ziemi? Ukąsiło co?
— Spójrz pan — rzekłem; — wydeptana ścieżka...
— Istotnie — rzekł po chwili, przyjrzawszy się, — i wielka szkoda, żeśmy nie przybyli tu wcześniej; byłoby co jeść.
— Jakto? — A no przecie jelenie szły tędy — odpowiedział, mlaskając językiem.
— A jeżeli to są ślady... czerwonoskórych?...
— Cóż znowu! Przecie ślady ludzkie byłyby o wiele szersze. Zresztą nie badał ich pan jeszcze dokładnie...
— Obejrzyj pan dokładniej...
Zaledwieśmy się pochylili ku ziemi, gdy Pena zawołał:
— Istotnie, to ślady ludzkie. Co za szczęście, że nareszcie trafimy na ludzi! — zawołał.
— Niechże pan tak nie krzyczy! — przerwałem mu, — bo niewiadomo jeszcze, czy możemy się cieszyć z tego odkrycia...
— Tak pan sądzi? — zapytał już ciszej. — A no, da się to widzieć. Niewielu zresztą ich było... może z dziesięciu...
— Powiedz pan, dajmy na to... czterdziestu, pięćdziesięciu, to będzie zbliżone trochę do prawdy... No, i dodaj pan, że szli tędy ledwie przed dwoma godzinami.
— Do licha! skąd pan wie o tem?
— Zaczekaj pan; muszę zobaczyć jeszcze, jakiej barwy byli ci ludzie. Za chwilę i to panu powiem.
— Nie wierzę, sennor.
— Zobaczymy.
Poszedłem kawałek za tropem, a podniósłszy parę zerwanych ździebeł trawy, wróciłem do towarzysza i objaśniłem go:
— Źdźbła te są dla mnie bardzo ważnym dokumentem, bo dowiaduję się z nich wszystkiego, co mi po-