Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   84   —

łożyłem ucho do ziemi i posłyszałem przytłumione kroki, wyraźniejsze z każdą chwilą, wreszcie ujrzałem pochyloną, skradającą się ostrożnie od strony lasu wprost ku mnie postać. Był to sendador. Okoliczność, że przez przybycie swoje od tej strony w określonym przez siebie czasie dotrzymywał danej nam obietnicy, kazała się domyślać pokojowych jego zamiarów. Gdyby bowiem knuł coś złego, byłby się tu zjawił niespodzianie innemi drogami, z zasadzki. Ażeby się przekonać, czy jest tylko sam, nie pokazałem mu się na razie, i dopiero, gdy minął mię na pewną odległość, wstałem i poszedłem za nim, nie tłumiąc kroków, by mię zauważył. Jakoż obejrzał się i, w pierwszej chwili uczyniwszy ruch jakby w zamiarze odwrotu, przystanął wreszcie i zapytał po cichu:
— Kto idzie?
Przystąpiłem doń bliżej i rzekłem:
— Spodziewam się, że mię pan pozna, sennor Sabuco!
— Ach, to pan!W jaki sposób znalazłeś się pan poza mną?
Pełniłem wartę i, spostrzegłszy pana, przepuściłem go mimo, aby się przekonać, czy przybywasz pan tu sam.
— Któżby mógł być ze mną?
— Przyjaciele.
— Ach, tak! Rozstawiliście więc czaty?
— Oczywiście; czynimy to zawsze z przyzwyczajenia, nawet wówczas, gdy nam nic grozić nie może.
— No, tutaj zbyteczna była ostrożność. Dotrzymuję swych przyrzeczeń. Kto jest z panem? Czy tylko yerbaterowie?
— Tak, są i oni, a oprócz nich obaj marynarze, brat Hilario, Pena i Gomarra.
— Do stu dyabłów!... tego ostatniego mógł pan zgubić po drodze.
— Mnie się zdaje, że możesz się pan go nie obawiać. Przyrzekł mi uroczyście zaniechać na razie przeciw panu wszelkich wrogich kroków.