Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pochwycą spojrzenie. Oglądaj, co ci się żywnie podoba, byleby nie drzwi.
— Ale jeśli zechcą zdobyć dom szturmem?
— Jakżeto zrobią?
— Nagle rzucą się do izby.
— Wiedzą dobrze, że w takim wypadku wszystkie nasze strzelby będą w nich skierowane. Od szybkich wystrzałów mego sztućca żaden się nie wywinie. Niema znów ich tak wielu, aby mogli szafować krwią swoich towarzyszów.
Vogel usiadł, plecami zwrócony do drzwi. Od czasu do czasu wzruszał plecami, jakgdyby każdej chwili spodziewał się ztyłu kuli. Rozmawialiśmy głośno, aby oszukać nieprzyjaciół. Nie troszcząc się napozór o zasłonę, w istocie nie spuszczaliśmy z niej oka. Chwilami wiatr ją poruszał, co oczywiście utrudniało obserwację.
Naraz zobaczyłem między końcem zasłony a podłogą lufę, wysuniętą co najmniej na dwa cale. W okamgnieniu strzelba Winnetou podskoczyła do jego szczęki — rozległ się strzał i okrzyk. Lufa znikła.
— Pierwszy, który się odważył, nie wróci już więcej! — roześmiał się Emery. — Hultaje zasłużyli na chłostę. I nas to chcieli schwytać!
— Czy sądzi pan, że im się nie uda? — zapytał Vogel.
— O tem niema mowy! Trzeba zgasić ognisko, aby nas nie widzieli, i położyć się koło drzwi, aby zgładzić jednego za drugim.