Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Lepiejby było wgramolić się na dach — wtrąciłem. — Z dachu będziemy mieli widok na wszystkie strony.
Winnetou przytaknął. Pułap wisiał na wysokości pięciu łokci. Można było wybić dziurę flintą Indianina, aby oszczędzić naszą broń. Ale przedtem powinno zgasnąć ognisko, gdyż świeciłoby przez dziurę i zdradzało nasze zamiary. Skoro więc spłonęło, Emery zdjął flintę i zabrał się do roboty. Winnetou miał mu pomóc. Ja zaś podszedłem do drzwi, aby zapobiec ewentualnym niespodziankom.
Przypadłszy do ziemi, powoli wysunąłem głowę. Przed drzwiami nie było nikogo. Spojrzałem na prawo, ku ścianie, — ani żywej duszy. Na lewo — ah, tu skradał się ktoś chyłkiem, powoli, cichaczem, prawdziwie po indjańsku. Czekałem, aż zbliży się na trzy stopy do drzwi, poczem szybko wybiegłem, lewą ręką uchwyciłem go za piersi, a prawą wyciąłem osiem, dziesięć, dwanaście dźwięcznych policzków z lewej i prawej strony; wkońcu cisnąłem go daleko przed siebie. Był to Indjanin — wypuścił z ręki broń. Podniosłem ją i zabrałem do domu. Ten pewnie też nierychło wróci! Gdyby sytuacja nie była tak poważna, cała ta scena rozśmieszyłaby mnie ogromnie. Wspomnę, że deszcz ustał i niebo zaczęło się przecierać. — Nakoniec w dachu powstała tak wielka dziura, że mogliśmy się wgramolić. Plecy Emery’ego służyły za drabinę, sam zaś Englishman został przez nas wciągnięty. Oczywiście, pełzaliśmy chyłkiem, gdyż inaczej łatwoby nas zauważono przy blasku gwiazd. Rozłączyli-