Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I
GROBOWIEC KOMANCZA

Szczelina, w której nas umieszczono, doskonale się nadawała na więzienie. Z trzech stron otoczeni byliśmy skałą, a z czwartej siedzieli uzbrojeni od stóp do głów strażnicy.
— Przeklęty pomysł! — burczał Emery po niemiecku.
— A czemu to? — zapytałem.
— Tutaj jesteśmy faktycznie uwięzieni i nie wiem, czy zdołamy się wydostać.
— Tak sądzisz? Bo ja przeciwnie, bardzo rad jestem.
— Nie pojmuję cię! Stąd nic nie widać. W dolinie zaś widzielibyśmy wszystko dokładnie i mielibyśmy dookoła wiele przestrzeni.
— Ale i nasby widziano. Niech się przedewszystkiem ściemni. Wówczas strażnicy nie będą mogli obserwować. Uwolnimy się niepostrzeżenie. Tu śledzi tylko czworo oczu, w dolinie jednak bylibyśmy wystawieni na powszechny widok.
— Hm, być może. To już twoja właściwość — odkrywać w każdem nieszczęściu dobre strony.
Ściemniło się, wobec czego rozniecono małe