Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liście już wiele morderstw i przyjechali, aby nas ograbić.
— Wstrętne kłamstwo. Wręcz przeciwnie! Obaj biali są mordercami i złodziejami — już niejedną zbrodnię mają na sumieniu. Dlatego ścigamy ich, aby pojmać i ukarać. Jesteśmy uczciwymi ludźmi.
— Wierzę, sennor. Nie wyglądasz na złego człowieka i zachowałeś się w stosunku do nas nader przyjaźnie. Dlatego podkradłam się tutaj, aby was ratować.
— Ratować? A więc grozi nam niebezpieczeństwo?
— Tak, niebezpieczeństwo. W jakim stopniu, nie mogę osądzić. Ale obaj biali są jeszcze tutaj.
— Ah! Gdzie? Czy możesz mi wskazać?
— Mogłabym, ale nie powinnam. Nie chcę być zdrajczynią swego plemienia.
— Dobrze — nie będę cię pytał. Ale wszak możesz powiedzieć, na czem polega niebezpieczeństwo?
— Przypuszczam, że grozi wam śmierć. Co ma się naprawdę zdarzyć, o tem wiedzą niektórzy nasi mężczyźni, — kobietom i dzieciom nic nie wyjawiono. Ale właśnie to każe mi sądzić, że coś doniosłego i niezwykłego przeciwko wam się gotuje.
Rzekłszy to, uciekła tak szybko, te nie zdążyłem jej nawet podziękować. Przekonałem się więc znowu, jak dobroć popłaca. Nie ufaliśmy Indjanom, ale nie