Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myśleliśmy o niebezpieczeństwie. Dziewczę, być może, uchroniło nas od śmierci.
Moi towarzysze byli niemniej zdumieni, kiedy im powtórzyłem słowa dziewczynki. Emery chciał natychmiast jechać do puebla, aby pociągnąć do odpowiedzialności mieszkańców. Ale Winnetou oświadczył:
— Niech się mój brat nie śpieszy! Czerwoni zaufali kłamcom i oszustom. Czyż należy ich dlatego zabijać?
— Zasłużyli na śmierć, gdyż godzą na nasze życie, — odpowiedział Englishman.
— Nie przekonaliśmy się jeszcze o tem. Zresztą, ich jest mnóstwo, a nas tylko czterech.
— Nie obawiam się ich wcale!
— Mój brat na pewno nie przypuszcza, żeby Winnetou się lękał, ale czterej mężowie, jakkolwiek odważni, nie mogą napaść na pueblo, a tem mniej napaść jawnie.
— Ale potrafimy ich zmusić do wydania Meltonów!
— Zmusić? A zatem walczyć z nimi? Tego właśnie najbardziej bym się wystrzegał. Jeśli na nich napadniemy, Meltonowie albo im pomogą, albo skorzystają z zamieszania i umkną. Tylko sprytem możemy dopiąć celu. Poczekajmy, aż przyjdą do nas. Wiedzą chyba, gdzie obozujemy. Powinniśmy się przenieść. Zaczną nas szukać; w każdym razie można się tego spodziewać po Meltonach, których przy tej okazji łatwo nam będzie schwytać.