Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przedewszystkiem opowiedz, jak się to zdarzyło.
— Źle, bardzo źle, — mówił ze wściekłością. — Gdybym przypuszczał, że te draby sterczą tu w polu, to...
— W polu? — przerwałem.
— Tak. A gdzie myślałeś?
— Nie w zagajniku nad rzeką?
— Nie. Dlaczego się tak pytasz?
— Potem. Opowiadajże!
— Wróciłem do hotelu, aby się z wami porozumieć, i zastałem tylko Winnetou, który mi powiedział, kogoś spotkał. Czekaliśmy na ciebie długo, a ponieważ nie wracałeś, więc poszliśmy do ciebie.
— Ale Winnetou nie znał tego domu.
— Fraszki! Nie jesteśmy dziećmi, potrafimy zasięgnąć wiadomości. Oczywiście, pytaliśmy o mieszkanie państwa Pajaro. Obchodziliśmy wybrzeże, aby się przekonać, czy nie zatrzymał cię jakiś zły przypadek, gdy naraz w odległości czterdziestu, czy pięćdziesięciu kroków podniosły się z prawej strony w polu dwie postacie. Widzieliśmy, jak przyłożyły broń i padliśmy na ziemię w chwili, gdy błysnęły wystrzały. Poczem skoczyliśmy i pobiegli ku strzelającym. Szubrawcy podali tył i zmykali co tchu. Winnetou wyprzedził mnie; wiesz, że biega lepiej. Zbliżał się do nich coraz bardziej. Naraz ukazały się, jakby z pod ziemi wyczarowane, dwa wierzchowce. Złoczyńcy dopadli koni i ruszyli galopem. Taki był przebieg zdarzenia.