Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie sądź tak pochopnie! Na mnie czyhali ci rycerze. To starzy Meltonowie, jeśli się nie mylę.
— Pioruny! Czy to być może?
— Nietylko być może, ale nawet wielce pewne.
— Do kroćset! Gdyby tak istotnie było, gryzłbym się do samej śmierci! Z czego to wnosisz?
— Zaraz się dowiesz. Ale muszę wiedzieć, dokąd zmykali.
Hen, daleko!
— I nie dogoniliście ich? Wszak Winnetou jest zawołanym biegaczem!
Teraz odezwał się Apacz:
— Winnetou pomknął za nimi. Niemal ich doścignął, gdy naraz dopadli dwóch rumaków i zrejterowali.
— Aha, więc tak? A ponieważ nie mieliście broni, więc nie mogliście strzelać. Plan był wcale nieźle pomyślany. Uciekli — szukaj wiatru w polu.
— Tak sądzisz? — zapytał Emery. — Jeśli się wrócą i przyczają, to grozi nam znowu niebezpieczeństwo.
— Uciekli — o tem nie wątpię. Ponieważ was widzieli i poznali, przynajmniej Winnetou, więc nie odważą się wrócić. Chodźcie ze mną na górę. Sennora pozwoli?
Byłem zadowolony, że przyszli. Mogliśmy na miejscu omówić z Franciszkiem Voglem dalsze postępowanie. Marta była ucieszona widokiem owych dwóch ludzi, którym tyle zawdzięczała. Skorośmy weszli do pokoju, zagadnąłem Emery’ego: