Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uchylono zasłony. Wszedłem i stanąłem wobec Voglów.
— Kto — kto — jakże — — pan, to pan? — zapytał Francisco z oszołomieniem, cofając się o dwa kroki.
— Panie doktorze! — krzyknęła niemal Marta.
Miałem wrażenie, że się zachwiała na nogach. Wyciągnąłem ręce, aby ją podtrzymać. Uchwyciła moją dłoń, ucałowała, zanim zdołałem zapobiec, i wybuchnęła głośnym łkaniem. Doprowadziłem ją do krzesła, posadziłem łagodnie i rzekłem do Franciszka:
— Jakże się cieszę, że was widzę! Mam wam do powiedzenia wiele ważnych rzeczy, ale nie będę teraz przeszkadzał. Podajcie mi swój adres.
— Ostatni dom przedmieścia, nad rzeką, — odpowiedział.
— Czy będę mógł was odprowadzić do domu po koncercie?
— Ależ tak, tak, bardzo pana prosimy!
— Dobrze. Zajdę tu po was. Jest ze mną Winnetou.
Marta ukryła twarz w rękach i płakała. Aby swą obecnością nie spotęgować jej podniecenia, wróciłem do audytorjum. Mijając miejsce, gdzie poprzednio wymieniono moje nazwisko, chciałem się uważnie przyjrzeć obu nieznajomym, ale krzesła ich były już puste. Uciekli. Bodajbym nie odszedł był od nich!
Dopiero po dłuższej pauzie wyszła na podjum