Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go absolutnie nie brakowało. Co za radość odzyskać swoją broń i ponadto całą amunicję!
— Teraz umykajmy! — krzyczał Emery, śpiesząc do koni.
— Jeszcze nie! — zawołałem. — Musimy wybadać przedtem, co tam na górze słychać.
— Nie jest to konieczne! Czerwoni już nas nie pochwycą! Żaden Indsman nie odważy się zbliżyć, skoro odzyskaliśmy broń.
— Owszem, jeśli będziemy na równinie. Ale tymczasem tkwimy w tym kotle i niewiadomo, czy wyjdziemy stąd niepostrzeżenie. Przedewszystkiem więc trzeba pójść na zwiady.
— Co za przesadna ostrożność! Ulegam, aczkolwiek nie widzę konieczności.
Wdrapaliśmy się po stromej drodze. Przewidując, że wódz wraz z innymi wojownikami może każdej chwili wrócić, właziliśmy bardzo ostrożnie. Szybko przebiegaliśmy miejsca otwarte, kryli się za głazami, aby podsłuchać, czy nikt się nie zbliża. I słusznie! Gdyż oto, stojąc za zakrętem, usłyszeliśmy tupot kopyt. Winnetou był naprzedzie. Wyjrzał za skałę, potem zwrócił się do nas, szepcząc:
— Wódz nadjeżdża.
— Sam jeden?
— Tak.
Szmer umilkł. Wódz zatrzymał się i spojrzał wdół. Gdybyśmy nie założyli zpowrotem płyty, zrozumiałby, że się ukrywamy w dolinie. Ale teraz nie powziął żadnego podejrzenia i pojechał dalej.