Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bez czułości. Ojciec również starał się zataić wzruszenie. Ale głos mu drżał, a w oczach, stały łzy. Obsypał syna lawiną rad i przestróg. Kazał tysiąckrotnie pozdrowić Hanneh, najlepszą ze wszystkich matek beduińskich synów. Nareszcie weszliśmy na tratwę, gdzie już przedtem umieszczono konie.
Gdyśmy się nieco oddalili od brzegu i prąd rzeki unosił nas coraz szybciej, Haddedihnowie dosiedli koni i ruszyli za nami wśród strzelaniny i przeraźliwych okrzyków. Po jakimś czasie zasłoniły ich skały, wznoszące się nad brzegiem rzeki.
— Bądź zdrowa, Hanneh, najjaśniejsza pochodnio wśród wszystkich świateł męskiego szczęścia! — zawołał Halef, wyciągając ręce. — Bądź zdrów, Kara ben Halef, najdroższy synu wszystkich ojców, którzy mieszkają między dwiema rzekami. Bądźcie zdrowi, Haddedihnowie, najdzielniejsi pośród wojowników, żyjących między pustynią El Arab a górami kraju Kurdów. O, sihdi, udaję się na tę wyprawę z prawdziwą rozkoszą, ale pożegnanie podobne jest do dwóch desek, przygniatających piersi. Trudno mi odetchnąć.

108