Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kich poduszkach haremu. Jak mądrą i zdecydowaną kobietą była Hanneh!
Wróciłem wolnym krokiem do domu. Przypuszczenia moje okazały się słuszne: Halef stał przed moim namiotem. Ujmując mnie za ramię, rzekł szeptem:
— Sihdi, ukochana podpora moich dni wróciła. Oczy jej błyszczały, głos brzmiał śpiew bulbula[1]. Nazwała mnie dobrym, drogim Halefem. Ten słodki ton mowy napełnił me serce rozkoszą, a powiem ci szczerze, że w naszym duarze rozlegają się czasem i inne głosy. Lepiej, abyś nie wiedział, z jakiego namiotu te tony dochodzą. Mam wrażenie, żeś mówił z nią o mnie. Czy tak?
— Tak. Raz podczas rozmowy wspomniała ciebie.
— Tylko raz?
— Drogi Halefie, bądź zadowolony, że wogóle o tobie mówiła!

— Ależ, sihdi, o kimże mówiliście w takim razie?

  1. Słowik.
100