Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Odważę się; idę.
— Dziękuję panu — rzekł Cortejo. — Nie pożałuje pan tego, żeś się za mnie i za moją córkę narażał na niebezpieczeństwo.
— Dotrzymaj pan słowa, sennor! Przypominam panu Henryka Landolę Ale w ciemnościach niełatwo trafić do tej jaskini. Czy zna pan krzyk wielkiej meksykańskiej żaby wodnej?
— Wszyscy znamy.
— Czy ktoś z was potrafi go naśladować?
— Ja — oznajmił jeden.
— No dobrze. Jeśli nie znajdę odrazu jaskini, wydam taki krzyk, a jeden z was powtórzy. Rozlega się dość głośno i słychać go w ciszy nocnej. Nie będę skazany na długie błądzenie. Jeśli nie powrócę do brzasku, nie zważajcie na mnie i idźcie sobie swoją drogą. Zachowujcie się cicho, gdyż pełno w okolicy Miksteków. Dowidzenia!
Odważny myśliwy dosiadł konia i znikł w mroku nocy.
Oświadczył, że nie jest politycznym zwolennikiem Corteja. Gdyby nadto znał czyny i życie Meksykanina, nie narażałby dla niego życia. —
Trzej Meksykanie położyli się na ziemi i opowiadali przeżycia tego wieczora. Obaj uciekinierzy z hacjendy żądali, aby Cortejo opowiedział o sobie.
Chytry przywódca nie zwierzył się z wszystkiego. Nie powinni byli wiedzieć, że jego wyprawa do Rio Grande del Norte skończyła się klęską, że towarzysze ich zginęli. Oznajmił tylko to, co uważał za stosowne. Powiedział, że ich kamraci schowali się nad rzeką, aby

113