Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przeszło dwudziestu.
— Przeszło dwudziestu? — powtórzył Grandeprise, napoły ze zdumieniem, napoły kpiąc. — I tylu mężczyzn pozwoliło, aby dwaj przybysze powalili ich przywódcę?
— Cóż mogliśmy począć? Powinien go pan był zobaczyć! Nie powiedział, kim jest. Podawał się za wysłańca, czy sprzymierzeńca sennora Corteja. Przybierał ton rozkazodawcy.
— Sądząc z tego, co wiem, tylko sennor Cortejo mógł rozkazywać na hacjendzie.
— Słusznie! Jednakże uważali przybysza za Panterę Południa.
— Ten jest oczywiście sprzymierzeńcem sennora Corteja. Ale wszak Pantera Południa to Indjanin.
— Kto może w takich chwilach pamiętać o wszystkiem!
— Opisz pan tego człowieka.
Meksykanin opisał go. Grandeprise słuchał uważnie i kiwał głową.
— Takiego człowieka, — odezwał się po chwili — tak potężnie zbudowanego, z taką długą brodą i tak ubranego oraz uzbrojonego, spotkałem obok Juareza na rzece Sabinas. Czy to on?
— Któż to? — zapytał Cortejo.
— Nie wiem. Lecz Juarez zdawał się bardzo go szanować.
— Czy nie powiedziałeś, że w pokoju mej córki padł strzał? — zwrócił się Cortejo do Manfreda.
— Tak.
— Święta Panienko! Zastrzelono ją!
— Nie sądzę — odezwał się Grandeprise. — Skoro

111