Strona:Karol May - The Player.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

giem, ofiarowałby przyjaźń i swoje życie, gdybym go ocalił z takiego niebezpieczeństwa. Blade twarze mają tylko słowa piękne — czyny ich są smutnem świadectwem. Co zrobimy z tymi niewdzięcznikami?
— Niech Winnetou postanowi.
Ponieważ Apacz nie odrzekł nic, więc ja także milczałem. Tymczasem ściemniło się zupełnie; od tej chwili musieliśmy bacznie nasłuchiwać w kierunku łąki. Posłańcy wyruszyli wprawdzie pojedyńczo, w dłuższym odstępie czasu, spodziewaliśmy się jednak, że powrócą razem. Przypuszczenie to sprawdziło się niebawem: po pewnym czasie usłyszeliśmy odgłos kopyt, a pochodził od dwóch koni, jadących obok siebie. Porzuciliśmy kryjówkę, aby zbliżyć się do drogi.
— Ty bliższego, a ja z drugiej strony — szepnąłem do Winnetou i poskoczyłem na przeciwny skraj wąziutkiej łąki.
Indjanie nadjechali i chcieli nas minąć, nie spostrzegając nic podejrzanego; wierzchowce miały bystrzejsze zmysły; zwietrzyły ludzi, zaczęły parskać, wzbraniały się iść dalej. Winnetou, lub ja, na miejscu tych Indjan, popędzilibyśmy natychmiast zpowrotem, aby później, podkradłszy się pieszo, zbadać owe podejrzane miejsce. Tymczasem dwaj czerwoni, czy to przez nieostrożność, czy brak doświadczenia, czy wreszcie dlatego, że zbyt bezpiecznie czuli się w tej odludnej okolicy, dość, że opór wierzchowców gotowi byli przypisać raczej bliskości dzikiego zwierzęcia. Więc głośnemi okrzykami usiłowali przepędzić domniemanego drapieżnika. Cofnąłem się o kilka kroków poza Indjanina, którego miałem zażyć, rozpędziłem się i wskoczyłem ztyłu

69