Strona:Karol May - The Player.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za pas i przycisnąłem do ziemi. Opierał się wprawdzie, krzyczał, o ile na to pozwalało ściśnięte gardło, rzucał rękami i nogami, niezadługo jednak leżał już skrępowany.
— Co wam przychodzi do głowy! Co wam zrobiłem złego? — krzyczał. — Ja nie jestem zwykłym człowiekiem. Macie przed sobą mormona; należę do świętych dnia ostatniego. Teraz wiecie już, jak macie się ze mną obchodzić!
— Tak, teraz wiemy! — odpowiedziałem. — Należycie do tej samej sekty, co Melton, i będziecie traktowani jota w jotę, jak on.
— O nieba! — krzyknął rozpaczliwie. — Czy chcecie mi wyłamać ręce?!
Poprzednio wyznaczyłem mu kije; bastonada jednak jest widowiskiem niemiłem. Ponieważ sam naprowadził mnie, aczkolwiek przypadkowo, na środek daleko skuteczniejszy, więc postanowiłem odwołać się do niego. Chwyciłem jeńca za dłonie. Obawa przed złamaniem rąk musi, bądź co bądź wywrzeć skutek pewniejszy, niż tuzin batów. To też, zaledwie nacisnąłem mocniej, wrzasnął Player w najwyższej trwodze:
— Nie! Stać! Nie łamać! Nie łamać! Powiem wszystko!
— Zgoda, będę pobłażliwy i zaczekam jeszcze. Ale odpowiadajcie prawdą na moje pytania! Za kłamstwo pękną wam kości natychmiast! Więc byliście w Almaden, a także w Fuente de la Roca?
— Byłem.
— Znacie tę okolicę tak dokładnie, że możecie służyć za przewodnika?

49