Strona:Karol May - The Player.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

półdzikie okazy, którym jednak dobroduszność i uczciwość wyzierała z oczu. Gdy skończyłem, odezwał się najstarszy z nich, z potężną blizną na twarzy:
— Nie potrzeba żadnego wyjaśnienia, sennor. Jeśli Winnetou jest z wami, to drogi wasze uczciwe, gdyż wódz Apaczów nie przyłoży ręki do niecnej sprawy. Moje stare oko raduje się, że może nakoniec zobaczyć tego wielkiego wojownika, a brak mi tylko jeszcze jednego: gdybyż Old Shatterhand był tu także!
— On jest przecież. Siedzi na moim koniu.
— Pan — więc pan jest Old Shatterhandem? Czuję się szczęśliwy, że oglądam tak sławnego człowieka. — Sennor, wierzymy każdemu słowu, które pan powiedział i prosimy o radę, jak mamy postąpić.
— Chętnie wam jej udzielę. Przedtem jednak powiedz mi pan, czemu mam to przypisać, że darzysz mię tak miłemi słowy. Wiem, że Winnetou jest tutaj znany, ale ja wszak nie byłem jeszcze w tym kraju.
— Ja zato byłem zagranicą, w Stanach Zjednoczonych. Przebywałem wiele lat w Texas, a nawet zaszedłem do Kansas. Wobec tego nie może się pan dziwić, że pana znam, sennor.
— Czem pan był w Stanach?
— Czem się tylko dało; cóż, kiedy nie zagrzałem żadnego miejsca. Zostałem nadal biedakiem i teraz, na stare lata, muszę radzić sobie jako woźnica. Ponieważ jednak przywykłem zdawna do przygód, więc przyjąłem taką posadę, przy której nietrudno o niespodziankę. Moi towarzysze są tej samej myśli. Cieszyliśmy się poprostu na tę jazdę w góry Yuma. I widzi mi się, że nie zawiodły nas nadzieje.

117