Strona:Karol May - Szut.djvu/493

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   465   —

— Ci czterej, których wysłałem, sprawili się również dobrze.
— To jeszcze pytanie. Byłoby pewnie lepiej, gdyby tego byli nie zrobili.
— Przeciwnie, jest to dla nas nader korzystne, gdyż przynieśli bardzo ważną wiadomość.
— Jaką?
— Że Bebbehowie w tym roku tu nie przybędą. Widzisz więc, że twoja wielka trwożliwość była nieuzasadniona.
Uśmiechnął się przytem do mnie z wyższością. Mnie ta sprawa wydała się nie całkiem pewną.
— O trwożliwości nie może być mowy — odpowiedziałem. — Jestem ostrożny, ale trwogi nie znam. Użyłeś słowa „wiadomość,“ ale do niej potrzeba dwóch: jeden ją daje, a drugi odbiera. Od kogo otrzymali ją twoi ludzie?
— Od dwu Kurdów z plemienia Soran.
— Aha! A gdzie ich spotkali?
— Tam nad wodą, gdzie było pobojowisko.
— Kull szejatin — do wszystkich dyabłów! — wybuchnąłem wbrew mojemu zwyczajowi, gdyż staram się w każdem położeniu o spokój. — Kto im pozwolił pójść na to miejsce?
— Ja — odrzekł Amad el Ghandur, wbijając we mnie ostre, wyzywające niemal, spojrzenie.
— Tak, ty! Raz już sprzeciwiłem się był odwiedzaniu tego miejsca. Powinniście byli zaniechać tego z szacunku dla mnie!
— Nie będę się z tobą sprzeczał. Jeśli się chcesz czegoś dowiedzieć, to zapytaj Battara.
Odwrócił się odemnie, ja zaś odpowiedziałem:
— Nie mam bynajmniej zamiaru kłócić się z tobą. Ale przypatrz się temu grobowi, w którym spoczywa twój ojciec! On powinien być przestrogą dla ciebie i dla drugich. Mohammed Emin pochowany w nim tylko dlatego, że nie postąpiliście wówczas wedle mej rady. Obraliście mnie dobrowolnie swym wodzem i dopóki słuchaliście mnie, przebyliśmy szczęśliwie wszelkie niebezpie-