Strona:Karol May - Szut.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   343   —

wiedni szacunek u niego. Ludność sprzyjała Persowi. Odrobina słabości z naszej strony, mogła pociągnąć za sobą najgorsze skutki. Ale słowa moje nie wywołały zamierzonego wrażenia. Kiaja odparł:
— Nie wymawiaj słów takich! Dość już usłyszałem od ciebie. Jeśli jeszcze raz tak niegrzecznie się odezwiesz, to ty baty dostaniesz!
Zaledwie padły te słowa, świsnął mój harap po jego nogach kilka razy tak, że krzycząc głośno, tyleż razy podskoczył. Równocześnie pochwycili go Osko i Omar, a Halef wyciągnął z za pasa harap i zapytał:
— Zihdi, zacząć?
— Tak, najpierw dziesięć tęgich razów po szarawarach. Ktoby wam w tem przeszkadzał, dostanie także dziesięć.
Wydawszy ten rozkaz, spojrzałem groźnie dokoła. Obecni milczeli jak grób, chociaż pytająco na siebie patrzyli.
Osko i Omar trzymali kiaję tak silnie na ziemi, że opór jego był daremny.
— Panie, effendi, nie każ mnie bić! — zawołał teraz głosem błagalnym. — Ja wiem, że muszę ci być posłusznym!
— Już wiesz?
— Tak, napewno!
— I nie będziesz się już odtąd sprzeciwiał?
— Uczynię wszystko, czego zażądasz.
— Więc daruję ci tych dziesięć batów, ale nie ze względu na ciebie, lecz z szacunku dla obecnych tu mężów. To najstarsi w tej miejscowości; nie chcę obrażać ich oczu widokiem bata. Powstań i proś o przebaczenie!
Gdy go puszczono, wstał, skłonił się i rzekł:
— Przebacz, effendi! To się już nigdy nie powtórzy.
Poznałem jednak po jego zawziętem spojrzeniu, że skorzysta z pierwszej sposobności, aby się zemścić na mnie. Mimoto zauważyłem łagodniej:
— Spodziewam się! Gdybyś zapomniał o tem przyrzeczeniu, wyszłoby to na złe tobie samemu. Zarządź