Strona:Karol May - Szut.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   317   —

Gdyby go tam nie było, tylko skała, łódź musiałaby się o nią rozstrzaskać. Z taką bowiem chyżością płynęliśmy.
— Wiosła do łodzi! Schylić się! — zawołałem.
Usłuchali natychmiast. Ja sam tylko pozostałem wyprostowany, bo inaczej byłbym chyba ster wypuścił z rąk. Odległość od skały zmniejszała się z szaloną szybkością. Jeszcze dwie długości łódki, potem jedna i... wreszcie zamknąłem oczy, aby ich gałęzie me uszkodziły.
Uderzyło mię coś, jakby miękka miotełka po twarzy. Teraz otworzyłem oczy i popatrzyłem przed siebie. Dokoła mnie ciemno, łódź uderzyła o coś przodem, dziób zgrzytnął i... znaleźliśmy się w sztolni.
— Dzięki Allahowi! — westchnął głęboko gospodarz. — Lękałem się już trochę.
— Ja również — odrzekłem. — Gdybyśmy tutaj byli trafili na skały, bylibyśmy się ładnie skąpali. Tylko znakomity pływak zdołałby się tutaj uratować. Przekonajcie się, czy niema tu gdzie pala do przywiązywania.
Rzeczywiście wnet go znaleźliśmy. Przymocowaliśmy czółno i zapaliliśmy przyniesione latarnie i świece. Słabe ich światło wystarczało do rozjaśnienia nizkiego i wązkiego kurytarza. Świece, wzięte na zapas, schowali parobcy.
Wziąłem jedną z latarń w lewą rękę, a rewolwer w prawą i ruszyłem naprzód. Światło mogło nas łatwo zdradzić nawet zdaleka, należało też przypuścić, ze pilnował tu więźniów zawsze jeden z parobków Szuta.
Wysokość sztolni pozwalała na zatrzymanie postawy stojącej podczas chodu. Dnem prowadziła, ścieżka z pojedynczych desek. Na co? Ta wątpliwość pozostała na razie bez odpowiedzi. Szliśmy bardzo powoli, gdyż dla bezpieczeństwa musiałem badać krok za krokiem. Po kwadransie od chwili wejścia poczuliśmy się otoczeni warstwą powietrza, zimniejszego o kilka stopni.
— Prawdopodobnie zbliżamy się do szczeliny, o której wspominał alim — zauważyłem. — Teraz wskazana jest podwójna ostrożność.