Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Musi pani! Pewien przyjaciel kazał to pani wręczyć. Proszę!
Działając pod wewnętrznym przymusem, wyciągnąłem z pod kamizelki swa „ogniotrwała kasę“ i wręczyłem ja nieszczęśliwej kobiecie. Nie patrząc na worek z pieniędzmi, nie czując go wcale, wzięła go w ręce i schowała.
— Niech pani nie wydaje tych pieniędzy na pogrzeb, — dodałem — będą potrzebne na drogę.
— Schowam je — odparła automatycznie.
— W tej paczce znajdzie pani jedzenie; przyniosłem je pani. Dobranoc!
— Dobranoc!
Podałem chłopcu rękę i wyszedłem wraz z Carpionem. Mieszkanka młyna wyszła razem z nami. Zapytałem.
— Słyszała pani wszystko, com powiedział tej kobiecie?
— Wszystko. Każde słowo.
— Niech jej pani jeszcze raz powtórzy wszystko dosłownie, mam bowiem wrażenie, że mnie wcale nie słuchała. Niech ukryje worek, by jej nie zabrano pieniędzy; potrzebne są jej na podróż. Pogrzebem musi się zająć gmina, do której młyn ten należy. Za wykonanie polecenia otrzyma pani coś. Proszę wyciągnąć rękę!
Usłuchała. Wręczyłem jej resztę pieniędzy, przeznaczonych na podróż. Potem w półmroku mszyliśmy tą samą drogą, którąśmy przyszli.
O czem myślałem? O niczem. Czyny moje dyktowała konieczność wewnętrzna; nie żałowałem tego, com uczynił. Carpio szedł długi czas w głuchem milczeniu. Wreszcie odezwał się:
— Słuchaj-no! Tego starego młyna i tej sceny śmiertelnej nie zapomnę do końca życia. Ileś dał tej kobiecie?
— Wszystko, co miałem.

91