Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dla mnie jest to również zagadka — odparł przyjaciel tonem obojętnym, przyczem spłonął potężnym rumieńcem.
— Wczoraj — ciągnąłem — mówił o ciastach dwukrotnie ze specjalnym akcentem. Czyżby to miało jakiś związek z zabraniem z naszego pokoju półki, na której stały babki i ciasta?
— Nie mam pojęcia.
— Naprawdę?
— Tak. Ale, ale, co też ty powiesz na tę połówkę kiełbasy? Wydaje mi się dziwnie znajoma!
— Tak? Ach, bardzo możliwe, że to ta połówka, z której cię ściągnąłem. Kochany Franio pokrajał dla nas najpiękniejszą ze swych kiełbas. Carpio, Carpio, ależ bylibyśmy skompromitowani, gdyby ci się udało plan wykonać!
— Uniknęliśmy nieszczęścia — odparł oddychając z ulgą. — Pomyśl tylko... pierze!
— Tak, pierze! Dzięki tobie wyrzuconoby nas obydwóch za drzwi. Oto skutki przyjaźni z łobuzem!
— Milcz! Przecież wszystko skończyło się pomyślnie. Najuczciwszy człowiek może czasami ulec pokusie w myśli. Ale zrealizować tej myśli nie śmiałbym nigdy!
— No, no!
— Nigdy! — zapewnił. — Chyba przyznasz, że umiem respektować różnicę między swojem i cudzem?
— Nie mówmy już o tem. Przeczytajmy wiersz!
— Kochana Safono, czy nie możnaby z tem poczekać?
Słowa „kochana Safono“ wypowiedziane zostały tak słodko, że mnie to uderzyło. Zapytałem więc:
— Pocóż czekać? Czy masz ku temu jakąś specjalną przyczynę?
— O specjalnej przyczynie niema mowy, ale zwiększyłoby się nasze napięcie.

81