Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Małomówmy przyjaciel stawał się chwilami niezwykłe elokwentny. Fakt, że wygłosił całą przemowę, był dla mnie niezbitym dowodem, że traktuje całą rzecz zupełnie poważnie. Zaznaczam już teraz, że przysięgi tej, jak się o tem czytelnicy później przekonają, dotrzymał. Ująłem wyciągniętą rękę, uścisnąłem serdecznie i rzekłem:
— Cieszy mnie bardzo, że chcesz z otrzymanej nauczki wyciągnąć praktyczne konsekwencje. Cygara marki Virginia nie poto istnieją, by je palili młodzi chłopcy.
— Nazywasz swego przyjaciela chłopcem?
— Tak.
— A sam jesteś zapewnie przekonany, żeś dorosły człowiek?
— Tak.
— Czy dlatego, że ci cygara nie zaszkodziły?
— Oczywiście! Umiarkowaniem w używaniu diabelskiego ziela, któreś ty palił jak szalony, dałem dowód iście męskiego opanowania.
— Zato piłeś więcej wina, aniżeli ja.
— Znoszę je lepiej od ciebie.
— Tak, niestety, jesteś właścicielem żołądka, który potrafi trzy dni głodować, a potem jest w stanie pochłonąć sto kamieni. Ale to jeszcze nie dowód męskości, którą się szczycisz. Ktoś, kto przyjaciela swego nazywa chłopcem, sam jest jeszcze malcem. Zapamiętaj to sobie! Nie ty górujesz nade mną, tylko twój żołądek, lepszy od mojego, i jemu tylko zawdzięczasz swoje uprzywilejowane stanowisko w historii świata.
— Mój synu! Ostrzegałem cię przed skutkami tytoniu, a ten, kto drugiego ostrzega, góruje nad tym, który przestrogi otrzymuje. Nawet teraz ciśnie mi się na usta poważne, w zupełności usprawiedliwione ostrzeżenie.

58