Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/482

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sieliśmy baczyć, by nas nie napadli i nie odebrali nam złota.
Nie było również niemożliwością, że pozostawieni na szczycie jeńcy zechcą nas ścigać. Nie mieliśmy czasu do zabrania drobniejszych ziaren; gdy więc się zjawią nad strumieniem i zobaczą w łożysku lśniące ziarna, zorjentują się bezwątpienia, że obłowiliśmy się niesłychanie, a w holu nic już niema. Możliwa, że zaczną nas gonić, zwłaszcza, że pobyt w górach stawał się z dnia na dzień niebezpieczniejszy. Trzeba więc było pilnować się podwójnie; sytuację komplikowało jeszcze to, że sanie pozostawiały bardzo widoczne ślady.
Śnieg stawał się coraz gęstszy; zapadaliśmy aż po pas; trzeba było saniom torować drogę pracą własnych rąk i nóg. Było to tak męczące, że musieliśmy — my, nieznający dotychczas zmęczenia! — często odpoczywać. Nic w tem zresztą dziwnego; Rost siadał przy każdej sposobności na sanie, ciągnione przeze mnie i Sannela, a Winetou szedł naprzód, torując drogę. Nie mogłem się zgodzić na to, by wspaniały wódz choćby przez chwilę ciągnął sanie...
Gdyśmy po południu dotarli do doliny New-Fork, zwały śniegu stały się tak olbrzymie, że zaczęliśmy wątpić w możliwość przebrnięcia przez nie. Winnetou pocieszył mnie wiadomością, że Pa-ware już niedaleko. Po godzinnem przedzieraniu się na północ, skręcił na prawo, do wąskiej doliny, która się nagle, po jakimś kilometrze drogi, urwała. Na prawo i na lewo stały strome skały; przed nami zaś wznosiło się lesiste, strome, niezwykle wysokie zbocze górskie. Zaczęliśmy się na nie wdrapywać.
Pracowaliśmy w pocie czoła. Ciągnąłem sanie; Rost

474