Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/448

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Otaczała nas wspaniała natura. Gdyby nic obawa śmieszności, określiłbym to, co nas otaczało, jako okolicę szekspirowską. Na lewo od rzeki Green River wznosiły się lesiste, groźne zbocza Salt Riven. Ciemne pasma Black i Tabernade Bluff sprawiały wrażenie Atlasa, dźwigającego niebo. Daleko na prawo ciągnęły się gigantyczne wierzchołki Sweetwateru: Atlantik, Windriver, Temple-Peak, Charwenet, Hooker, Bonneville i Golkie. Zwarty ich szereg łączył się zapomocą dumnego, wyniosłego i niedostępnego Wid River Range z pasmem gór Union. Szczyty górskie, pokryte lodem i śniegiem, patrzyły na dolinę chwilami ponuro, chwilami z wyrzutem, chwilami znowu szyderczo, i zdawało się, że naigrawają się z odwagi śmiesznych Pigamejów, którzy wkraczają do krainy przygniatającej wszelką małość i przeciętność.
Na innem miejscu opisywałem już wrażenie, jakie zdaleka sprawia widok Rocky-Montains. Teraz byliśmy nietylko pośród gór, ale wysoko między szczytami. Nie było tu fascynującej gry kolorów, ani nastrojowej gradacji ciągnących się za sobą wierzchołków górskich. Ponure, groźne olbrzymy skalne rozsiadły się jak sędziowie areopagu o bałych, śnieżnych czapkach i, osnute mroźną, lśniącą lodem, mgłą, rzucały na doliny lodowate, bezlitosne tchnienia. Ani śladu, radości, humoru, pogody; brakło również melancholji. Ani jeden szczyt nie zraszał dolin łzami. Miało się wrażenie, że w tej milczącej, niesamowitej pustce rozegrała się wstrząsająca, okrutna tragedja, której ślady pozostały na zawsze na olbrzymich, skalistych cielskach. Z otchłani wstawały echa okrzyków, w których zamknięte było wołanie o pomoc; dokoła czaiły się odgłosy zmiażdżonych przemocą śmiertelnych westchnień. Jęki i szlochy, wyrosłe z nieskończonego,

440