Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jątkiem mnie i Rosta, poszła za jego przykładem. Pierwsza warta przypadła mnie w udziale; musiałem więc czuwać. Rost nie kładł się; czułem, że ma coś na sercu.
— Mylordzie, czy Winnetou mówił prawdę? — zapytał cichym głosem, by nie budzić śpiących. — Będziemy musieli spędzić całą zimę w górach?
— Możliwość taka istnieje, ale od możliwości do konieczności bardzo jeszcze daleko, — odparłem. — Winnetou przygotował się na najgorsze niespodzianki. Nie wynika z tego, że przewidywania się spełnią.
— Czy nie lepiej byłoby zawrócić?
— Zawrócić? Chciałby pan pozostawić Carpia na pastwę losu?
— Ależ nie, nie! Wcale o tem nie myślałem! Bezwarunkowo musimy go wyratować.
— Doskonale! A złoto?
— Jakie złoto?
Zapomniał pan, że banda Cornera chce wyeksploatować finding-hole?
— Prawda! Ale nie wiemy, gdzie ten finding-hole leży!
— Ślady Cornera zaprowadzą nas do niego.
— I będzie do nas należał?
— Hm. Właściwie nie. Każdy placer należy do odkrywcy. Postąpimy tak, jak nam dyktować będzie sumienie. Ponieważ jednak w żadnym razie nie można dać złota tym mordercom, trzeba się będzie postarać, by na uczciwej drodze dostało się w uczciwe ręce.
— Hm. Wie pan, mylordzie, co mi mówi mój głos wewnętrzny?
— Cóż takiego?
— Powiada, że część tego złota mnieby się przydała.

438